Łaknąć – czyli jak zepsuć wyjątkowy tekst

„I chcę się z tobą bawić w chowanego i dawać ci swoje ubrania i mówić ci że podobają mi się twoje buty i siedzieć na schodach kiedy bierzesz prysznic i masować ci szyję i całować ci stopy i trzymać cię za rękę…”

Tak zaczyna się monolog z „Łaknąć” Sarah Kane. Najpiękniejszy fragment tego tekstu, najbardziej przejmujący, jeden z najlepszych tekstów w twórczości autorki. Chciałoby się słuchać go, chłonąć, smakować. Słyszeć od ukochanej osoby. Niestety – w Teatrze Studio można jedynie doświadczyć jego destrukcji.

Gdyby Sarah Kane żyła, to mam nadzieję, że zaprotestowałaby. Nie pozwoliłaby na tak prymitywne podejście do „Łaknąć’. Doceniam chęci Natalii Korczakowskiej, by dawać szansę młodym, jeszcze niedoświadczonym twórcom-studentom. Muszą mieć oni bowiem przestrzeń, by rozpocząć przygodę w profesjonalnym  teatrze. Jednakże stawianie przed młodym człowiekiem (który zrealizował dotąd niewiele własnych prac i były to raczej etiudy i małe formy teatralne) wyzwania zmierzenia się z tekstem Sarah Kane, to pewnego rodzaju wpakowanie go na minę.

Na wystawienie tekstu Sarah Kane trzeba mieć pomysł. Trzeba wiedzieć dlaczego chce się go wykorzystać, o czym chce się opowiedzieć widzowi. Niestety Radosław B. Maciąg tego pomysłu nie miał. Usadzenie widzów dookoła scenicznej przestrzeni, w której nie dzieje się nic to najgorsza z możliwych opcji. Można by wnioskować, że mamy teraz postawić się w roli biernych obserwatorów jakiegoś przykładowego świata relacji. Jednakże czwórka bohaterów, znajdujących się na scenie nie została wystarczająco zarysowana. Nie patrzy się na nich jak na postaci sceniczne, bardziej myśli się o nich jako o aktorach pozostawionych na scenie bez konkretnego zadania scenicznego. Czwórka aktorów, cztery krawędzie kwadratu, w którym się znajdują, cztery grupy oglądającej ich publiczności. Każdy z aktorów wypowiada swoje kwestie do publiczności, momentami można się zastanawiać na ile ma być to jedynie wyrzucenie nauczonych na pamięć zdań w próżnię, a na ile podejmowana jest tu walka o budowanie jakiejś scenicznej struktury. Niestety poczucie, iż mamy do czynienia z tym pierwszym wygrywa.

Przez cały spektakl widzowie nie mają szansy obserwować tworzenia się relacji między postaciami, nie bardzo wiadomo po co poszczególne wypowiedzi padają na scenie. Co reżyser chciał w ten sposób osiągnąć? Nie sądzę, żeby była to celowa koncepcja, wygląda to raczej na „niedorobienie” spektaklu. To, co możemy obserwować, nie nazwałabym minimalizmem – jak niektórzy przychylni Maciągowi recenzenci, nadbudowujący interpretację do braku profesjonalizmu reżysera i aktorów.  Minimalizm jest bowiem pewną konwencją, zastosowaną celowo, na którą także trzeba mieć pomysł. Niewykorzystana została także instalacja Daniela Burena, choć mogła jeszcze uratować sytuację.

Najbardziej rażące jest dla mnie jednak wykorzystanie statystów. Zupełnie niepotrzebne, nie wnoszące nic dodatkowego do spektaklu. Kiedy Tomasz Nosiński zaczyna wypowiadać wspomniany już monolog, resztę wersów czyta po kolei czwórka statystów. Każdy z nich robi to zupełnie inaczej, przez co niektóre wersy nie są w pełni słyszalne, inne niezrozumiałe. Być może Maciąg chciał w ten sposób pokazać, że każdy człowiek z pewną wrażliwością potrafi mówić o miłości do drugiej osoby, jednak uzyskał skutek odwrotny: zapełnił przestrzeń sceniczną bełkotem bez wyrazu. Nie piszę tego dlatego, że nie uznaję dawania szansy młodym. Ale wymagam i nie wyobrażam sobie, że teraz za każdym razem, gdy dyrekcja teatru zdecyduje się powierzyć ambitne zadanie debiutantom, oglądać będziemy niedoróbki na poziomie przeciętnych egzaminów w szkole teatralnej. Czas pomyśleć racjonalnie, szanowni dyrektorzy teatrów, i zacząć na poważnie traktować widzów.

Dodaj komentarz